OPOWIEŚĆ DUSZY

Emocje są nieodłącznym elementem naszej psychiki, silnie oddziałującym na aromat i zapach myśli, tworzących sad naszych owocowych drzew wiśni.

Słodki lub gorzki posmak to kwestia wyboru odpowiedniego rozmiaru i koloru owocu, który dojrzewa na słońcu lub w deszczu, w zależności od natężenia i kierunku wiatru przynoszącego chmurę świadomego lub nieświadomego przypadku, skutku naszego spełnienia lub bolesnego rozgoryczenia.

Przy stanach ostrego zapalenia określamy emocje wirusem odrzucenia. Wtedy ona dokonuje w nas spustoszenia. Jest jak zdradzona żona. Żadna ziemska siła jej wtedy nie pokona.

Przy stanach zachwytu nazywamy ją miłością, bardzo cenioną i radosną wisienką na urodzinowym torcie, który z apetytem zjadamy, stwierdzając pewnego dnia, że nic już nie mamy.

Jednak zanim to nastąpi, jesteśmy jeszcze syci, trawiąc powoli w żołądkach codzienności słodki smak. Z czasem stajemy się zazdrośni, a w naszych gardłach pojawiają się pierwsze ości, drapiące podniebienie niewinności.

One powodują podrażnienie i narastające w nas swędzące pragnienie posiadania wszystkiego na własność. To daje nam poczucie bezpieczeństwa, bo wtedy czujemy się, jak zwycięzca teleturnieju z cennymi nagrodami: żona, dwójka dzieci i dom z nowym samochodem.

Uważamy, że nie ma w tym nic złego, przecież to się nazywa życie na całego, dużo brać i mało dawać, używać i korzystać ile się da, wypijając wszystko do samego dna.

Szklanka pusta, na talerzu sama kiszona kapusta z dodatkiem soli smutku i pieprzu przygnębienia. Do tego pojawiają się kłopoty, zaczyna powoli brakować nam ropy do dalszej podróży. Czujemy, że to przedsmak zbliżającej się burzy.

Poznajemy, co to znaczy lęk, w naszym drzewie pojawia się sęk, który niebezpiecznie rośnie, a my usychając w strachu złorzeczymy wiośnie myśląc, że to wina pogody, która przynosi nam te nagłe chłody niespodziewanej zmiany po słonecznych dniach, za którymi teraz tęskni spadająca z oka łza.

To jeszcze za wcześnie na poddanie, reagujemy złością budując każde kolejne zdanie, szukające odpowiedzi na nasze ważne postawione w kryzysowym sztabie pytanie.

Co dalej…

Rozpoczynamy od poszukiwania winnych całego tego zamieszania. Obwiniamy wszystkich, nawet tych w Niebie, w kłótni odnajdując spełnienie samego siebie. Czujemy się przez chwilę trochę lepiej, nakarmieni obcą energią planujemy nadchodzącą jesień.

Ufamy naszemu zdrowemu rozsądkowi, pożyczamy, inwestujemy i odnajdujemy kolejne złoże czarnego złota. Jesteśmy w domu, zapominając, że podświadomie znowu ulegamy fatalnej powtórce, zapychając nasze brzuchy kolejną porcją smakołyków drapiących nas tak przyjemnie latem po przełyku.

Zimy już nie przetrwamy, bo cali zamarzamy. Na początek zaskakuje nas mały przymrozek, tracimy pierwszą zdobycz: nasze upragnione samochody, by kolejnego dnia zostać trafieni z obcej procy prosto w oczy. Dowiadujemy się, że sąsiad, nieproszony gość, zabrał nam naszą ulubioną kość, którą obgryzaliśmy każdej nocy.

Zostajemy sami, szukamy rozwiązania, postanawiając zbudować teraz zdania ze słowami skruchy. Przepraszamy, prosimy i błagamy. Tak bardzo czujemy się przywiązani, że postanawiamy: żony nie oddamy.

Obieramy inną taktykę.

Motywujemy się do działania i szybko reagujemy, zmieniając swój wizerunek. W nowej masce czarujemy najbliższe otoczenie. Uśmiechamy się, dobrze ubieramy, dbamy o siebie, bardzo się staramy, ufając, że to pomoże wyprostować nasz obraz w rzeczywistości telewizorze.

Ciężko pracujemy, by nagonić stracony czas. Teraz już wiemy, że życie na kredyt było drogą Frankowicza prowadzącą do odkrycia terrorystów niszczących ten świat. Nie dają nam żadnych szans, podkładając ładunki wybuchowe wysadzają nasz największy skarb. Lód rozsadza rurę naszej rafinerii, która ostatecznie tego dnia upada, tak jak nasze małżeństwo w drobny mak się rozpada.

Zziębnięci i wykończeni wpadamy w pustkę naszej wewnętrznej przestrzeni wypełniającej się palącym ogniem cierpienia. Tak nadchodzi nasza najczarniejsza godzina istnienia.

Trwamy w bezsilności, nie odczuwając już żadnej przyjemności ani namiastki radości w swojej ponurej codzienności. Dochodzimy do wniosku, że nie ma już niczego i nikogo, kto chciałby pomóc naszym obolałym nogom podnieść się z kolan i wstać.

Myślimy, że nadszedł już czas by przyśpieszyć przemijanie i zakopać się w zapomnienia jamie. Przepadamy dla świata, nie mamy już nic na swoich tacach oprócz pustych naczyń, w których pleśń drażni swoją wonią naszą żołądkową treść.

Wymiotujemy poczuciem winy, oskarżając i poniżając siebie, popadamy w alkoholowe uzależnienie. Miesiąc po miesiącu staczamy się coraz niżej, by pewnego ranka uświadomić sobie, że jesteśmy w studni, tylko dzięki sobie.

Spoglądamy na drabinkę, grubo zapleciony sznur prowadzący w górę albo na sam dół. Nie wiemy gdzie iść, czekając odpoczywamy. Wyrzucamy z serca kamienie, które spadając w dół roztapiają się w ciszy, niemej mowy nowych pięknych słów.

Podążamy za nimi, natchnieni i wyzwoleni, wiemy, że niczego już nie potrzebujemy. Ogień powoli się wypala, żar przygasa, zostawiając rozsypany popiół na śniegu, który teraz nas otacza. Odpinamy klamrę naszego pasa, do którego przywiązaliśmy rzeczy i ludzi. Mówimy: z takim balastem ciężko było się przebudzić. Czujemy się lekko i błogo z samym sobą. Spadające płatki są dla nas jak opłatki na wigilijnym stole przebaczenia.

Koniec i początek nie istnieje, jest tylko przebudzenie ze snu, do nowego życia, wspaniałego odkrycia czym w istocie jesteśmy, kim będziemy, kiedy na dobre zrozumiemy, że w naszych sercach jest cały wszechświat.

Wszystko jest w maleńkim punkcie, umiejscowionym w sercu. Naszym nieśmiertelnym wnętrzu, do którego droga prowadzi w ciszy.

„Hałas obudzi śpiącego

ale zagłuszy też

słowa mądrego

który cierpliwie czeka

aż wyschnie umysłu

rwąca rzeka”

Rafael Noun

To opowiadanie napisała DUSZA, która w nowym ubraniu ponownie w świat wyrusza, by głosić serca przesłanie. Zaufaj jej całkowicie, a niemożliwe możliwym się stanie.